piątek, 14 listopada 2014

Rozdział 6

Witam.
Dzisiaj urodziny ma bardzo specjalna osoba.
I dla niej jest ten rozdział.
Dla mojego Podrusznika (WeriKjutRekina)
Ten rozdział może zawierać więcej błędów, niż powinien.
A dlaczego?
Samolot.
Oczywiście, sprawdziłam, ale moje oko mogło (musiało) coś przeoczyć.
Tak więc miłego czytania i proszę o komentarz.
Nawet najkrótszy mnie potrafi zmotywować!
Dziękuję.
===================================================================
                                                                -Wynoś się z mojego domu, morderczyni! - Słyszę krzyk mojego ojca, jego głos odbija się echem w mojej głowie, gdzie już trzepoczą inne słowa.
Słowa są jak sztylety i zostawiają głębokie blizny, nie do zagojenia...
"Nie jesteś już moją córką. Jesteś psychopatką."... To sprawia, że czuję się tak, jakby mi wycięto serce i kazano żyć bez tak ważnego narządu. Przełykam słone łzy - kiedy straciłam nad sobą panowanie? Miałam nie płakać, to takie żałosne.
Słyszę swój własny krzyk, ale przecież już za późno, żeby zapomnieć.
Widzę jego twarz bardzo dokładnie; pomarszczona, ale bardzo podobna do mojej. Oczy okrąglejsze niż przeciętnie, nos zadarty, usta wydatne, ze zmarszczkami przy kącikach - po nieustannych uśmiechach. Teraz jednak nie ma mowy o uśmiechaniu się. Patrzy na mnie swoimi czarnymi oczami jak na wroga.
-Wiesz, kim jest James? - Ostatnie pytanie ojca, jakie pamiętam.
Kiwam głową, ale on i tak zabiera głos, zadając mi ostateczny cios.
-Jest pieprzonym mordercą. Jak i ty.
Otworzyłam oczy z trudem, który poszedł niestety na nic, gdyż od razu oślepiło mnie światło. Białe, jakby wręcz zabrane z sali operacyjnej. Poczułam się przez chwilę rzeczywiście jak na stole.
-Widzisz, Amelio, jak się kończy buntowanie się? - Głos Jamesa rozpoznałabym wszędzie.
"Amelia" wypowiedział niechętnie, jakby coś go zmuszało. - Trzeba było mi wtedy ulec... A wtedy "tego" by nie było.
Poczułam jego szorstki dotyk na swojej twarzy, dokładniej policzku, więc odepchnęłam jego rękę, zaciskając zęby.        Obudziłam się z jednego koszmaru, tylko po to, żeby potem zapaść w kolejny...
-Zawiodłam ojca - wydusiłam przez zęby, wbijając w niego wzrok.
Gdybym go nie znała, mogłabym uznać, że jest to zwykły człowiek o przeciętnym umyśle. Prychnęłam w myślach. Zrujnował mi życie - doprowadził do obłędu, sprawił, że ojciec mnie nienawidzi, zabijając moja matkę - jednak James nadal wita się ze mną uśmiechem.
Nie to, co ja.
Moriarty prychnął.
-Oh, droga Amelio, zawiodłaś więcej niż tylko ojca.
Zacisnęłam szczękę, odwracając wzrok, próbując sie rozejrzeć...i zamarłam.
                Ciemne ściany bez obrazów, osobliwie urządzona przestrzeń, brak pewnych mebli jak stolik czy fotel - to zbyt znajome, żebym zapomniała, co się tu działo.
Pamiętałam to mieszkanie jako istne pobojowisko, pole walki . Przed tym uciekałam, przed tym się ukrywałam.
Moriarty zobaczył moją minę i wyszczerzył się. Niestety, ten człowiek już dawno stracił cechy, wykazujące na posiadanie jakichś prawdziwych, ciepłych uczuć do innych. Nie wiedziałam czy czuć się wyróżniona, ponieważ znałam go za czasów, gdy był... bardziej ludzki.
-Nic nie zmieniałem - oświadczył. - Za to ty zmieniłaś imię, bardzo przyziemne zachowanie.        Musiałam mu przyznać rację - ta naiwność, że gdy zmienię imię, to mnie nie znajdzie. Kłamstwo. Znajdzie mnie wszędzie, nieważne jak będę się nazywać.
-Wolałeś tamto? - Próbowałam ukryć drżenie rąk, zaciskając je w pięści.
Pochylił sie nade mną, a ja wstrzymałam oddech. Lubiłam gry, ale on kompletnie stracił głowę. To nie był James, którego znałam i...
                                                  Pająk zaplątał się w swoje własne sieci...
-Interesujące jest to, ile mamy ze sobą wspólnego, za to z Holmesem nic cię nie łączy.
-Gdzie on jest? - Z Moriartym lepiej nie zaczynać grać... Bo nigdy nie skończysz.
-Na Baker Street, skarbie.
Zmrużyłam oczy i uśmiechnęłam się bezczelnie.
-Czy to nie zbyt proste, skarbie?
Moriarty odsunął się i nagle wszystko pociemniało, jakby ktoś zamroził słońce i nakrył je potem kloszem.
-A może to wszystko prosta iluzja, co? - mówił, gdy moje oczy zachodziły mgłą, a jego głos rozpływał się w przestrzeni. - Skarbie?
                                                  Pająk znalazł sobie nową ofiarę.

                                                                           ***

                                     -John?! - To imię w ustach Sherlocka smakowało wyjątkowo gorzko. Zwłaszcza w owej sytuacji.
Był spętany, nie wiedział gdzie jest i jego geniusz nie był w stanie mu pomoc. A co gorsza, nie mógł pomóc Johnowi.
-John, do cholery, odezwij się.
Sherlock nasłuchiwał uważnie, ale nic ani nikt nie wydał żadnego dźwięku.
Znowu Moriarty z nimi pogrywał. Nawet zza grobu.
 Znowu życie Johna było zagrożone. Przez niego - Sherlock się za to nienawidził.
Cały czas sobie wmawiał, że to Watson potrzebuje go o wiele bardziej niż on (Sherlock tylko do spłacania mieszkania) ale to wszystko poszło się pieprzyć i Sherlock nigdzie nie mógł się ruszyć bez Johna. W jego prostocie tkwiła cała jego złożoność - niemożliwe. John Watson byl dobrem Sherlockowego życia, czego sam detektyw nie umiał pojąć.
Miłość to ludzki błąd.
                                Nagle rozległ się dziwny dźwięk.. Jakby ktoś rozrywał metal. Kajdanki Sherlocka wylądowały z trzaskiem na ziemi, rozpraszając jego myśli. Mężczyzna nie chciał przyznać, że z początku jego dusza siedziała mu na ramieniu, ale dostrzegł w ciemności niewysoką postać...
-John? -zapytał Sherlock.
Ktoś stanął przed detektywem, chwiejąc się.
-Nie. Amelia.

                                                                           ***

                                                           Sherlock najwyraźniej nie miał pojęcia, co robił w starym kontenerze. Ja też nie. Ale stał za tym oczywiście Moriarty... Wsadzanie ludzi to kontenerów było nie w jego stylu...
Spięty detektyw usiadł w fotelu z filiżanką herbaty, ale nawet nie upił łyka. Nie było zagadką to, że całą jego głowę zajmował John Watson. Niestety, moją również. Nie miałam pojęcia, gdzie się znajdował...
-Moriarty uznał, że opuściłeś się w pracy - oznajmiłam najbardziej spokojnym głosem, jakim umiałam. Usiadłam na podłokietniku fotela Johna i upiłam trochę herbaty ze swojej filiżanki.
Holmes uniósł brew, a jego błękitne oczy błysnęły. Tak, to oznaczało tylko tyle, że wiedział, iż jeśli nie rozwiąże tej sprawy, Johna nigdy nie odzyska. No, przynajmniej nie bez utraty czegoś innego.
-Niech da mi jakąkolwiek sprawę. Nudzę się.
Sherlock nie chciał dać po sobie poznać, jak się martwi.  Przejechałam językiem po dolnej wardze, wyczuwając, jaka jest sucha i wyciągnęłam rękę do Sherlocka. Trzymałam w niej kopertę od nikogo innego jak Moriarty. Ciemnowłosy prześlizgnął wzrokiem po moim ramieniu, po czym spojrzał mi w oczy. Napięłam się lekko, ale odwzajemniłam spojrzenie.
-Ile ciebie więził?
-Po dwóch godzinach sama się uwolniłam - skłamałam z łatwością.
Zmarszczył brwi, spoglądając na papiery z pożądaniem, sprawiał wrażenie, jakby przymuszał się do zadawania tych pytań.
-Rozumiem. A kto ciebie opatrzył? - zapytał, patrząc na otwarte rany od sznurów. Zdziwiło mnie to, że wykazywał mną jakiekolwiek zainteresowanie... I nagle mnie oświeciło - uratowałam mu życie.
No, przynajmniej tak uważał John.
Musiał czuć się mi coś winny. Niech mu będzie, zawsze przyda mi się ktoś, kto jest mi dłużny.

                                          People are loyal until it seems opportune not to be.
-Nikt.
Sherlock nadal wpatrywał się we mnie, jakby próbował wyczytać wszystkie blizny, które mam na ciele, z mojej twarzy. Pewnie by mu się udało, gdyby nie to, że rzuciłam mu na kolana kopertę i wstałam szybko, tracąc z nim kontakt wzrokowy.
              Sherlock milczał, czytając i studiując to, co znajdowało się w kopercie, szeleszcząc kartkami.
Najwyraźniej uznał, że nie warto się bać tego, iż może tam być bomba. Jak na Moriarty'ego, to byłoby zbyt prozaiczne.
Ledwo przeszłam przez kuchnie - tak mnie bolały żebra. Ale nie zamierzałam się skarżyć. Jak będę umierać, to Sherlock na pewno to zauważy.
Woda w czajniku była jeszcze gorąca, więc zalałam nią nową porcję zwykłej, czarnej herbaty. 
Patrzyłam zamyślona jak fusy opadają na dno kubka.
-Znasz Johna ledwo dwa miesiące. Czemu tak się martwisz? - zapytał Sherlock, zwracając na mnie nagle uwagę.
Spojrzałam mu w oczy, z trudem zmuszając się, aby znowu ich nie zwrócić na herbatę.
Najwyraźniej zauważył, że to już druga herbata, a pierwszej prawie nie tknęłam...
Wyprostowałam się.
-Skąd takie twierdzenie? Nie martwię się bardziej niż ty - "Mam cię, Sherlock". - Udajesz obojętnego, ale Johnowi Watsonowi jak najdalej od tego pojęcia.
Kamienna mina Sherlocka nie została zniszczona, uniósł tylko brodę wyżej.
-Oczywiście, że nie jestem obojętny. Ale czy martwienie się mi pomoże?
Pokręciłam głową, marszcząc brwi, a mój palec zamoczył się w wodzie, jednak stłumiłam syk.
-Nie...
Chciałam coś dodać, ale Sherlock juz wstał i zaczął na nowo mówić.
-A więc, skoro uznaliśmy już, że troska nie jest zaletą, to możesz tu podejść.
Przesunęłam kubek po blacie i wsunęłam go sobie w obie dłonie. Detektyw zdążył przerzucić kilka stronnic i zaszeleścić nimi. Spuścił wzrok na swoje kolana, gdzie znajdowała się zawartość koperty.
-Mam rozumieć, że to rozkaz?
Sherlock westchnął tak, jakbym naprawdę go irytowała.
-Interpretacja dowolna. A teraz, na miłość boską, chodź tutaj.
Uśmiechnęłam się lekko i podeszłam do detektywa, maskując kuśtykanie.  Zajrzałam mu przez ramię na papiery. Znajdowały się tam zdjęcia, których wyraźnie nie widziałam, i kilka urywków z gazety oraz sprawozdanie policyjne.
Sherlock podał mi je z niemym rozkazem "czytaj".        
Wzięłam papiery do ręki i zaniemówiłam.

                                                          Nie, to niemożliwe.


Była to sprawa morderstwa mojej mamy - nieskończona, nierozwiązana historia tkwiąca w aktach przez lata. Odkopał ją, zrobił to celowo, wiedząc, że Sherlock zobaczy, iż to ja byłam główną podejrzaną, a co dalej nie trudno się domyślić. To będzie mój koniec - skazana na łaskę Moriarty'ego... No właśnie, jaką łaskę?
Przełknęłam ślinę.
                                                         Znowu, znowu, znowu.
-Czytaj. - popędził mnie Sherlock.
Drżącym glosem wykonałam polecenie, udając, że w ogóle mnie to nie obchodzi. Kolejna sprawa, kolejna odsłona tej chwili kryzysu w szarych życiach nudnych ludzi.
Ale imię "Katherine" wymawiałam z ogromnym trudem. Ciężko mi było wymówić to obojętnie. Sherlock musiał to zauważyć, ale nic nie powiedział.
Mistrz Dedukcji słuchał uważnie, kładąc ręce na podłokietnikach. Zmarszczył brwi, gdy skończyłam i odłożyłam mu ją z powrotem na kolana.
-Czemu Moriarty daje mi starą sprawę? - prychnął Holmes. 
Próbowałam zachować spokój i trzeźwość umysłu. Właśnie tego chce Moriarty - mojej paniki.
-Nie jest rozwiązana, uznał pewnie, że to zadanie dla ciebie... - "Albo że tak zrujnuje mi życie. Znowu", dokończyłam w myślach.
Sherlock najwyraźniej dryfował wokół innego tematu.
-Oskarżają matkę o samobójstwo, totalna bzdura. Możliwe, że córka zabiła, ale oprócz pieniędzy, i to małej kwoty, nie uzyskałaby dużo - mówił szybko Holmes. - Po danym tekście i dowodach, takich jak broń, widzę, że morderca wiedział, co robi. Musiał być szkolony.
-Płatny zabójca? - zapytałam, próbując przełknąć supeł, który zawiązał mi się w gardle.
Sherlock wstał nagle i zaczął się ubierać.
-Nie, nie sądzę. Płatny morderca zabiłby i po sprawie. Za to ten tutaj zabił i sprawiło mu to przyjemność, widać, jak potraktował ciało; położył w łóżku. Tego nie zrobiłby zwykły zabójca. - Sherlock zawiązał sobie szalik na szyi i spojrzał na mnie.
-Coś nie tak?
Pokręciłam głową, podeszłam do wieszaka i sięgnęłam po swój płaszcz. Ubrałam się równie szybko, co Sherlock i w  końcu wyszliśmy na ulice w poszukiwaniu taksówki.

                                                                       ***

-Sherlock, to głupie. - jęknęłam, widząc, że zmierzamy do kostnicy. Nie zniosę widoku jej martwego ciała. Nie zniosę już dłużej tej sprawy. Przez godzinę Sherlock mówił, że ja byłam zapewne winna śmierci swojej własnej matki. Albo poprosiłam jej "arcy wroga". Równie długo zajęło mi tłumaczenie Sherlockowi, że normalni ludzie nie mają arcy wrogów.
-Amelio, jeżeli zbadanie ciała zabitej uważasz za głupie, to moje mniemanie o twojej inteligencji wyraźnie się zmniejsza. -skwitował i wkroczył do środka sali.
Przewróciłam oczami i poszłam za nim. Jak matka za dzieckiem z obawy, że zrobi coś głupiego.
Idąc, moje buty wydawały charakterystyczne stuknięcia, co brzmiało jak odliczanie do powiedzenia całej prawdy. Same przebywanie tu było dołujące, zimne i nieprzyjemne. Wciągnęłam powietrze ze świstem.
             Szufladę z ciałem otworzyła nam miło wyglądającą kobieta, na którą Sherlock mówił Molly. Miała brązowe włosy związane w kucyka, wąskie usta i chudą twarz. Patrzyła na detektywa z dziwną fascynacją i troską. Za to na mnie zerkała z niepokojem. Zwłaszcza w chwilach, gdy Sherlock się do mnie pochylał, aby coś powiedzieć. A na jej palcu tkwił pierścionek... Zaręczona już ponad 2 lata, a nadal nic. Miała dużo chłopaków, wiele nieudanych związków za sobą, dlatego pierścionek nosiła z dumą i regularnie go czyściła.
-Dziękuję, Molly. - Dopiero drugi raz w życiu zobaczyłam uśmiech Sherlocka. Zaniemówiłam, gdy szufladę rozsunięto.
Zime, białe ciało. Chude, jakby maltretowane. Oczy, które były już zamknięte na wieki. Przypomniałam sobie ich kolor - zielony. Miała zawsze łagodny wyraz twarzy, teraz jej twarz zastygła bez jakiegokolwiek uczucia.
                                                                   O, Boże.
Gdybym uległa Moriarty'emu, gdybym robiła, co kazał, to ona by żyła. I to bolało najbardziej.
I wtedy to się stało.
To, czyli moment, w którym po prostu nie wytrzymałam.

                                                                        ***

-Wiem.  - To były pierwsze słowa, jakie Sherlock wypowiedział po tym, jak wybiegłam, a właściwie desperacko rzuciłam się do wyjścia z kostnicy.
Wyglądał na wstrząśniętego, co mnie zdziwiło, bo on, jako jedyny tutaj, nie miał powodu, aby tak się teraz czuć.
-Co wiesz? - zapytałam, hamując łzy. Nie podejrzewałam, że będzie nadal stał obok mnie po tym, gdy się dowie prawdy. A co dopiero, że będzie mną rozmawiał. Nie musiałam już się oszukiwać, że może myśli, iż obrzydzają mnie ciała (czytał i tak moją książkę, gdzie pełno takich opisów).
-Wiem, jak to jest kogoś stracić i nie móc wytłumaczyć.

                                                                       ***

Całą resztę dnia spędziliśmy na milczeniu. Chciałam iść, ale Sherlock mi zabronił, mówiąc, że Moriarty czyha. 
-Moriarty, gdyby chciał, mógłby wpaść do tego mieszkania i nas zabić od tak.
Sherlock zmierzył mnie wzrokiem. Jak zwykle nie umiałam dużo wyczytać z jego twarzy. Widziałam tylko, że był zdumiony tym, iż w ogóle nie zareagował właściwie w żaden sposób na badanie sprawy morderstwa mojej matki.
-Owszem. Ale po co mu się podawać na tacy?
Miał rację, skurczybyk. Chciałabym jedynie wierzyć, że to może się dobrze skończyć. A jak na razie robiłam same głupoty.
Usiadłam na fotelu, kładąc ręce na podłokietnikach, gdy Sherlock niespodziewanie chwycił mnie za nadgarstek. Porwałam się z miejsca i spojrzałam na niego wielkimi oczami.
-Co, do jasnej cholery, robisz?
Tak, zareagowałam trochę zbyt gwałtownie, ale.. Po prostu mnie zaskoczył. Sherlock najwidoczniej nic sobie z tego nie zrobił i patrzył uważnie na rany na moim przegubie, trzymając mnie wręcz delikatnie.

-Co się wyrywasz? - Sherlock prawie sie zaśmiał. - Jeżeli masz mi pomagać, muszę zadbać o twoje zdrowie.
Kiwnęłam głową lekko i powoli rozluźniałam się, głębiej oddychając. Sherlock może i nie był mistrzem, ale opatrunek został nałożony dosyć dobrze, dostałam szybko działające leki i, co najważniejsze, już tak nie bolało.
Oczywiście, po dachach skakać nie mogłam, ale było o wiele lepiej.
Jedyne, co zostało, to moje przyznanie się.
I mamy haczyk.
Moriarty nie dostał reakcji, jakiej się spodziewał, ja również takiej nie dostałam, nawet sam Sherlock... Ale to oznaczało, że teraz dostanie. I będzie jeszcze bardziej usatysfakcjonowany.